Jesienna chandra
Bez zbędnych wstępów i bez owijania w bawełnę. Dopadła mnie jesienna chandra i klimakterium, a obie te przypadłości tworzą niewdzięczną mieszankę, niczym bunt dwulatka i nastolatka w jednym domu. Nastrój mam fatalny, aż tak fatalny, że nie będę dzisiaj dbać o konwenanse, napiszę wprost. W tym stanie ducha subtelnie nie da rady.
Zmiany
w moim życiu zarówno osobiste, jak i zdrowotne, a w szczególności hormonalne
spowodowały, że dużo zmieniło się we mnie samej. Raczej nie na plus, choć i plusy
czasem dostrzegam, dzisiaj jednak zdecydowałam się być na nie zupełnie ślepa. Samopoczucie
mam kiepskie, straciłam co najmniej połowę włosów i mam wrażenie, że również pół
mózgu, bo myśli mi się jakoś trudniej. Za to bardziej niż powinno, smakuje mi
wszystko co słodkie, a jeszcze niedawno mogłoby nie istnieć. W ogóle smakuje mi
bardziej niż powinno. Frustracja miesza się z niechęcią, zwątpieniem i lekkim
podenerwowaniem. Każdego dnia.
W
tym stanie ducha bawią mnie memy z Arturem Schopenhauerem, na przykład ten o
treści: Znasz ten niesamowity moment, kiedy budzisz się rano pełen energii?
Ja też nie. I ten: Coraz bliżej święta, coraz bliżej ma udręka. Albo
taki, Wpadnij kiedyś, pogadamy o bezsensowności naszego życia. Wszystkie
cytowane zdania umieszczono na tle portretu nobliwego filozofa. Polecam
pooglądać, zwłaszcza jeśli macie wisielczy humor. Czy to przypadek, że do
Artura miałam słabość w wieku nastoletnim, a dzisiaj znowu do mnie przemawia? Tym
razem poprzez memy. Podobnie jak wtedy, czuję bardziej, mocniej, jak dół to
dół, taki do kwadratu.
Niewiele
pomaga. Nawet filmy przychodzą do mnie refleksyjne, na przykład oskarowy Nomadland,
na który natknęłam się kilka dni temu. Wart obejrzenia, a jakże, ale nie
poprawia nastroju.
W
niedzielę byłam na brokancie, bardzo popularna w Belgii wyprzedaż sąsiedzka.
Lubię ten zwyczaj i żałuję, że nie jest obecny w Polsce. Przechadzałam się
uliczkami, gdy usłyszałam polski język. Trzy dojrzałe panie ze sobą rozmawiały,
o czym? Oczywiście, o tym, że jedna nie może spać, a drugą w nocy bolały nogi.
Wiadomo, co sądzę o takich rozmowach, a jednak tym razem miałam ochotę się
przyłączyć.
Zwykle jesienią dokuczają mi bóle głowy, one też są bardziej, silniej, mocniej. Oszczędzę dalszych szczegółów fizycznych dolegliwości, choć byłoby o czym pisać, ale nie będę zanudzać, chyba że już na to za późno. Trudno.
Za
to ponarzekam trochę na emocje i na braki, a tych akurat nie brakuje. Brak mi
energii, brak motywacji i brak chęci. W dodatku poddaję w wątpliwość sens
wszystkiego, co robię.
Wszyscy,
którzy tu zaglądają wiedzą, że na stałe mieszkam w Polsce, natomiast od
jakiegoś czasu przebywam w Belgii. Stało się tak na skutek życiowych
zmian, zbiegu fatalnych okoliczności oraz problemów zdrowotnych. W kraju
zostawiłam pracę i trudne przejścia, po których lizałam rany. Nie zdążyłam ich
wylizać, bo wkrótce dopadł mnie kolejny życiowy kryzys i należało zacząć od
początku. Wyjazd miał być na dwa i pół roku. W Belgii odnalazłam się różnie. W
niektórych obszarach świetnie, w innych raczej marnie. Przede wszystkim nie
pracowałam i tęskniłam za moim zawodowym życiem i jeszcze za tym, co najlepiej wyraziła
Deborah Levy, opisując swój roczny pobyt w Paryżu.
Brakowało mi drzew, roślin i kwiatów w
okolicznych parkach oraz godności związanej z mówieniem językiem, który
rozumiałam.
Deborah Levy, Koszty życia
W Brukseli nie brakuje drzew, roślin i kwiatów, więc za tym
nie tęsknię, przeciwnie, to miasto jest wyjątkowo zielone i naprawdę ciekawe. Ale
to właśnie godności związanej z mówieniem we własnym języku brakuje najbardziej,
co odczuwam jako życie w ciągłym dyskomforcie. Pewnie inaczej jest z osobami,
które są przygotowane zwłaszcza językowo do życia poza krajem, albo z tymi,
którzy chcą tu zostać na dłużej. Niedawno okazało się, nie bez mojej zgody, że ten stan
potrwa nieco dłużej, niż początkowo zakładałam, a już mentalnie byłam spakowana.
To wciąż pobyt czasowy, tylko zanadto się przeciągnął, co nie pozostaje bez
wpływu na moje samopoczucie.
Ponieważ
ostatnie lata przypominały pasmo niekończących się kłopotów i trudnych przeżyć,
przywołuję siebie do porządku, że jeśli przez chwilę jest spokojnie, należy się
tym cieszyć. Co do tego, że kolejne kłopoty czają się za rogiem, jestem pewna.
I nie ma to nic wspólnego z czarnowidztwem, po prostu sytuacja jest nieciekawa
i to tylko kwestia czasu, kiedy się całkiem pogorszy. Choćby z powodu o którym pisze
Karolina Sobczuk w Małej empirii
Chodzi mi o tę szczególną konfigurację, w której
kumulują się własne problemy ze zdrowiem, starość rodziców i powolne oddalanie
się dzieci.
I
o tę starość rodziców chodzi najbardziej.
Cóż
pozostaje sobie przypomnieć, że życie polega na dniu, o czym było tutaj:
https://annakobietazwyczajna.blogspot.com/2024/06/zycie-polega-na-dniu.html
To
wciąż myśl, która mi pomaga.
I
jednak wypada posłuchać wspomnianego filozofa, bo owszem uważał, że życie jest
cierpieniem, ale twierdził też, że wprawdzie tylko na chwilę, ale można o tym
zapomnieć w kontakcie z naturą lub sztuką. Mam nadzieję, że podziała także na
jesienną chandrę. Na chwilę…
Jeśli
zaś idzie o brak motywacji, to gdzieś niedawno usłyszałam rozmowę, pewna pani zapytana,
jak daje radę przekonać siebie do zrobienia tego czy owego, odpowiedziała
krótko, nie dyskutuję ze sobą. Może to jakaś metoda?
Komentarze
Prześlij komentarz