Diagnoza
Diagnoza mojej mamy skłoniła mnie do przemyśleń na temat naszej relacji. I nie tylko, spowodowała kolejny kryzys emocjonalny w moim życiu. Taka diagnoza dobitnie wskazuje kierunek zmian. Krótko mówiąc, powoli tracę moją mamę.
W
jednym z pierwszych postów opisałam już swój stosunek do rodziców i nakreśliłam
sytuację rodzinną.
Mama
jest osobą łagodną, bez wygórowanych oczekiwań, chyba w ogóle bez oczekiwań, bez
jawnych pretensji, znoszącą po cichu wszelkie życiowe zawirowania i kryzysy. Wszystko
jej pasuje. Jest też kobietą całkowicie podporządkowaną mojemu ojcu i jego piciu.
A raczej była, bo niestety powoli przestaje być sobą.
Nasza
relacja nie miała otwartych konfliktów. Zawsze czułam się w jakiś sposób za nią
odpowiedzialna i nie chciałam jej dokładać, choć przez lata miałam do niej żal.
Nie było mi łatwo odciąć się od jej decyzji, a zaakceptować ich, nie potrafiłam,
zrozumieć też nie. Dzisiaj rozumiem przyczyny, z powodu których takie decyzje
podejmowała, nie umiała inaczej. Dla mnie i mojego brata była dobra, troszczyła
się o nas i z całą pewnością nas kochała. Piszę była, bo dzisiaj role się
odwróciły, to my opiekujemy się nią. Mogłabym pisać o niemocy, bezsilności i
przerażeniu, ale to zbyt oczywiste, podobnie jak to, że poziom trudności
rośnie.
Mam
świadomość, że relacje matek z córkami należą do tych wyjątkowych, co niestety
nie czyni ich łatwymi, za to mają ogromny wpływ na życie, a w konsekwencji na
życiowe decyzje i wybory. Mój był taki, że odkąd potrafiłam dostrzec, co się dzieje
w domu, stawiałam sobie za cel, żeby nie być jak własna mama.
W
procesie terapii bardzo przeżyłam i okupiłam ogromem łez moment, w którym odkryłam,
że się nie udało. Stałam się własną matką, z pozoru byłam inna, w środku taka
sama. Terapeutka, której wiele zawdzięczam, zdjęła ze mnie trochę ten ciężar,
mówiąc, że nie jestem jak mama, bo jestem tu, szukam pomocy, zmieniam siebie i
swoje życie, nie godzę się na wszystko, co się wokół mnie dzieje. Wtedy też uświadomiłam
sobie, że jeśli nic z tym nie zrobię, moja córka, na którymś etapie życia,
odkryje, że stała się mną. Od tej pory miałam kolejny życiowy cel, pracowałam
nad zmianą, dla siebie, ale przede wszystkim dla niej. Żałuję tylko, że nie
mogłam przejść przez ten proces, kiedy wychowywałam syna. Miał niekompetentną
matkę, ale jest fajnym człowiekiem, więc może nie było tak źle.
Dzisiaj
doskonale zdaję sobie sprawę, że nieważne, co próbujemy przekazać naszym
dzieciom, mało ważne, co im mówimy, ważne, co sami robimy, bo one zupełnie
nieświadomie powielają pewne postawy, uczą się konkretnych schematów, budują
granice i nasiąkają czymś, co w przyszłości może okazać się dla nich toksyczne.
Najprościej
byłoby obwinić własną matkę. Najprościej, bo tym sposobem zdjęłabym z siebie
odpowiedzialność za swoje życie, co pewnie byłoby wygodne, ale czy poza tym
wniosłoby jakąś realną poprawę? Pozostaje również pytanie, czy tylko ona była
odpowiedzialna za moje wychowanie, w końcu miałam też ojca. Ostatecznie zrobiła
tyle, ile mogła, teraz moja kolej.
Jak
każda matka w długim procesie wychowania popełniała błędy, ich skutki pewnie
jeszcze długo będą dawały o sobie znać. Potrzebowałam te błędy zidentyfikować i
nazwać, po to, żeby zrozumieć, dlaczego dzisiaj jestem taka, a nie inna. Moja
mama w tamtym czasie nie potrafiła inaczej, nikt nie przekazał jej potrzebnej
wiedzy, a że chciała dobrze, jestem pewna. Dobrymi chęciami jest piekło
wybrukowane, wiem, a jednak intencja ma znaczenie, bo chyba właśnie ona pomaga
mi zachować dystans.
Częściej
niż pretensja towarzyszy mi żal, że mama zmarnowała wiele lat swojego życia, a
miała mnóstwo talentów. Smutno mi, że tak często moi rodzice stanowili raczej problem,
niż byli pomocni. Noszę w sobie trudny dom i nie jest to lekki bagaż. Jednocześnie
mam świadomość, że moja mama pochodziła z pokolenia, które musiało sobie radzić
samo, bo dostęp do pomocy psychologicznej był niemal niemożliwy. Żyła w miejscu
i czasie, w którym wiedza z zakresu psychologii nie była rozpowszechniona,
ostatecznie dała radę. Ja mam tę świadomość i dlatego moją rolą było przerwać
ten łańcuch, zmienić kierunek. Czy się udało? O to trzeba będzie kiedyś zapytać
moje dzieci.
Rodzinny
medal zawsze ma dwie strony, o czym przekonałam się niedawno, czytając Joan
Didion i jej Notatki dla Johna. Napiszę jeszcze o tym literackim
spotkaniu z autorką, nie pierwszym zresztą. Jak zwykle odpowiednia książka przyszła
do mnie w chwili, w której najbardziej jej potrzebowałam.
Komentarze
Prześlij komentarz