Moc zwykłych rzeczy
Któregoś dnia moja córka zauważyła, że gdy tylko nauczy się jakiegoś nowego słowa, wszędzie je słyszy. Zdaje się, że podobnie jest z moimi przemyśleniami, bo jak zaczynam o czymś myśleć, życie natychmiast dostarcza mi materiału. Zauważam (i to właśnie przyczyna) sytuacje i wypowiedzi, które dotyczą tematu lub choćby się z nim wiążą. Tak było i tym razem. Ale po kolei.
Mamy
z mężem pewną różnicę zdań, niejedną naturalnie, dzisiaj o tej konkretnej. Ja
jestem zwolenniczką uprzątania, pozbywania się i porządkowania. Nie lubię
nadmiaru rzeczy i mam potrzebę, by eliminować z domu te, których nie używałam
od roku (oczywiście z wyjątkiem ozdób choinkowych). Potrzebuję przestrzeni, a
rzeczy muszą być szczególne, by mogły stać się pamiątką. I nie chodzi
oczywiście o ich wartość materialną. Mąż odwrotnie, lubi gromadzić, bo z
pewnością „to” się jeszcze przyda. Bywam uszczypliwa (wiem, że to nie powód do
chwały), więc odpowiadam, że „to” z pewnością się nie przyda, bo z czasem w tym
nadmiarze nie będzie wiedział, że „to” ma albo gdzie „to” ma. Wielu drobiazgom,
które dla mnie byłyby bez znaczenia, mąż nadaje wartość sentymentalną. Nie
oceniam, każdy ma inaczej. No dobrze oceniam, wiadomo kto ma rację… Albo nie.
Na
szczęście zgodziliśmy się co do pamiątek z podróży. Ja kupuję kartki pocztowe,
które wkładam do książek. Nie zajmują dużo miejsca, a przywołują miłe
wspomnienia, za każdym razem, gdy znajduję jedną z nich. Oczywiście wkładam je
wyłącznie do tych egzemplarzy, które chcę zachować. Przywozimy też rzeczy
użytkowe lub te smaczne. Co do innych, muszą być naprawdę wyjątkowe, a wtedy
mają szansę trafić do mojej walizki.
Nie
oznacza to, że nie lubię przedmiotów i preferuję minimalizm. Niektóre uwielbiam
i się do nich przywiązuję, co przeczy filozofii stoickiej, która jest mi
bliska. Na co dzień wolę dość oszczędny wystrój, łatwiej utrzymać porządek, ale
swój domek na wsi wolę urządzać rzeczami z pchlich targów, których w Brukseli
akurat jest pod dostatkiem. Nie kieruję się zasadą, że „tak się teraz urządza”.
Urządzam po swojemu, chcę, by miał sielski charakter, duszę i żebyśmy my i nasi
przyjaciele czuli się w nim dobrze. Chcę też, by wypełniały go wyłącznie starannie
wybrane przedmioty.
To
ta pozytywna strona, przedmioty przywołujące dobre wspomnienia, ale jest też
druga strona medalu. Są rzeczy, które przywołują okropne chwile. Ich moc jest
ogromna, choć przecież to wciąż tylko rzeczy.
Wszystko,
co miałam na sobie w dniu, w którym zdarzyło się coś, co nosiło znamiona traumy,
wyrzuciłam. Do dzisiaj nie mogę znieść zapachu mydła, którym myłam się tamtego
dnia. Wystarczało jedno spojrzenie, by wspomnienia wracały. Dzisiaj już wiem,
że to normalne, moja koleżanka została napadnięta, ona również musiała się
pozbyć wszystkiego, co w tym dniu jej towarzyszyło. Choćby był to ulubiony
przedmiot, nigdy już nie będzie się dobrze kojarzył.
Te
same przedmioty mogą budzić zupełnie różne emocje u osób z nimi związanych. W
domu, o którym wspominałam, na jednej ze ścian zawiesiliśmy w ozdobnych ramkach
stare zdjęcia naszych przodków. Nie, nie ma wśród nich żadnej hrabiny ani ordynata.
Ot zwyczajni rodzice, dziadkowie i pradziadkowie zwyczajnej kobiety i jej męża.
Te fotografie mają szczególny urok, wszystkie były zrobione przez
profesjonalnych fotografów, bo przecież w tamtych czasach nikt nie miał w domu
aparatu.
Udało
nam się zgromadzić zdjęcia z ich młodości, portretowe, ślubne, zwykle
czarno-białe lub w kolorze sepii, z wyjątkiem zdjęcia mojej mamy. Fotografia
formatu A3 jest kolorowa i przedstawia piękną młodą kobietę w wystudiowanej
pozie. Mama wygląda na niej niczym gwiazda filmowa. Nie powiedziałam jej o tych
zdjęciach, a kiedy nas odwiedziła, zareagowała zaskoczeniem. Mój brat wtedy spytał,
a Ty co, nie poznajesz siebie? Nie spodziewałam się siebie tutaj,
odpowiedziała. Obecność tego portretu sprawiła jej wyraźną przyjemność. Inaczej
było z mamą mojego męża. Również była zaskoczona, ale trochę żartem, choć ze
szczyptą goryczy stwierdziła, że to ściana płaczu. Jej zdjęcie z młodości najpewniej
wywołało nostalgię i chyba jakiś żal. Mogę się tylko domyślać dlaczego.
Nie
do wszystkich wspomnień chcemy wracać, a czasem ukochane pamiątki zmieniają się
w coś, czego wcale już nie mamy ochoty oglądać. Przejmująco pisze o tym Joan
Didion w Błękitnych nocach. Znakomita amerykańska pisarka napisała tę
książkę po śmierci męża i córki. Joan Didion wspomina o tym, że przez całe
życie gromadziła przedmioty, które miały przypominać jej o pięknych chwilach i
ważnych dla niej ludziach. Po latach i wielu trudnych doświadczeniach zmienił
się jej stosunek do tych przedmiotów. Pisze o swoich odczuciach tak:
Teoretycznie pamiątki te służą do tego, by przywołać
tamte chwile. W rzeczywistości służą tylko do tego, by pokazać, jak
niewystarczająco doceniałam te chwile, kiedy jeszcze trwały.
Błękitne noce, Joan Didion
Obecność
rzeczonych przedmiotów powodowała, że tonęła we wspomnieniach, a po śmierci
bliskich nawet te dobre powodowały nieznośny ból.
Nie mogę otworzyć żadnej szuflady, nie widząc czegoś,
czego po namyśle nie chcę widzieć.
Błękitne noce, Joan Didion
Ostatecznie
autorka stwierdza:
Nie chcę już przedmiotów przypominających o tym, co
było, co się zepsuło, co zgubiło, co zmarnowało.
Błękitne noce, Joan Didion
Zrobiło się smutno, dlatego wrócę do prozy życia. Nie znajdziemy z mężem wspólnego języka w sprawie osobistego stosunku do rzeczy, możemy tylko wzajemnie zaakceptować tak różne potrzeby i niestrudzenie poszukiwać kompromisów w tych przypadkach, w których ja usilnie chcę się czegoś pozbyć, a on uważa, że jeszcze się może przydać. Łatwizna 😉
Komentarze
Prześlij komentarz